czwartek, 9 lutego 2017

ŻYCIE W USA: TYDZIEŃ W NOWYM JORKU | LUTY 2017

Jak już wspominałam w poprzednich notkach, ostatnio spakowaliśmy kabinówki i pojechaliśmy do Nowego Jorku na Williamsburg, Brooklyn. Oficjalnie by pilnować dwóch kotów, naszych znajomych, którzy pojechali na wakacje. Nieoficjalnie trochę odpocząć od Nju Dzerzji ;)


Koty jak to koty. Oba ogromne, ale na tym kończą się ich podobieństwa. Jeden puszysty, biały, zadowolony z siebie, agresywny i siada na wszystkim co niewolno. Drugi krótkowłosy, czarny, z depresją, milutki i śpi pod stołem. Czarny, Shadow, uwielbia mojego męża, ale generalnie jest nieśmiały i ciągle się chowa. Za to biała Saba... Wszędzie jej pełno i potrafi być wredna. Np, jak wygonisz ją spod prysznica gdy chcesz się umyć, pójdzie położyć się na Twoich ubraniach i nie chce z nich potem zejść. To nie jedyne miejsce na którym lubi zostawiać swoją sierść i ciężką ją zgonić- lubi też walizki, które akurat chcesz użyć. Jak nie jest w nastroju na dokuczanie to śpi w pudełku.


Tego dnia, którego zajechaliśmy na miejsce, akurat padał śnieg. Byliśmy dopiero wieczorem, nakarmiliśmy koty i poszliśmy na krótki spacer po okolicy. Empire jak zwykle zadziwił nas swoim pięknem.


Gdy mąż był w pracy, byłam odwiedzić kolegę T. (SKANDAL). Tego, który kiedyś zabrał nas na wycieczkę w góry do lasu >klik<. Rzadko mamy okazje się widzieć jak ciągle jestem w Nju Dzerzji, więc skorzystałam z okazji. Siedziałam sobie na bujanym fotelu kilka godzin, obserwowałam jak T. sobie pracuje i po prostu relaksowałam się bez sprzątania, gotowania, pisania, laptopa... Błogie lenistwo z herbatą w ręku.


W czwartek udaliśmy się na randkę, o której pisałam już tutaj: >klik<. Zaplanowałam ją już duuuużo wcześniej, ale nigdy nie mieliśmy czasu, a jak raz mieliśmy to akurat tak wiało, że nie było szans z wytrzymaniem nad rzeką (prom i most). Powtórzę się... randka była SUPER, a te widoki... mmm! :)
Przy okazji zapraszam na swój nowo założony INSTAGRAM (klik).
W piątek mojego drogiego męża dopadło przeziębienie. Podobno od wiatru na promie. Aha. Faktycznie wiało, ale czy aż tak? No nie wiem. Jestem sceptycznie nastawiona do tej teorii. W każdym razie to nam nie przeszkodziło w pójściu na mini randkę. Do kawiarni, którą od dawna chciałam odwiedzić, ale nie było okazji. Bo umówmy się, żeby kupić małe ciasteczko za $2.5 trzeba mieć specjalną okazję. Chodziło o słynne macaroons.


Wzięliśmy sobie na spróbowanie: malinowe, cytrynowe, marakujowe (?) i butterscotch (takie karmelowe). Do tego dla mnie blueberry white chocolate muffin (babeczka z borówkami i białą czekoladą) a dla męża banana nut chocolate muffin (babeczka czekoladowo bananowa z orzechami). Mąż wziął sobie kawę, a ja bardzo smaczną herbatę, którą sobie niechcący wylałam na czapkę i rękawiczki... No trudno, nie rozmawiajmy o tym, jeszcze mnie to boli.

W sobotę mąż się wziął za chorowanie. Nic poważnego, po prostu przeziębienie, ale potrzebował w końcu wypocząć i odetchnąć. Ja korzystając z tego, że jeszcze jesteśmy w Nowym Jorku, pojechałam do kolegi T. na certyfikowane szkolenie w zakresie pieczenia chleba. Kurs trwał parę godzin i się opłacił. Będę T. dozgonnie wdzięczna, za wiedzę, którą mi przekazał.

Czy mąż miał coś przeciwko, że "zostawiłam go w chorobie"? Nie, nie miał :) Wy byście mieli coś przeciwko temu, żeby móc sobie w spokoju drzemać bez marudzeń żony? Albo temu żeby potem mieć w domu świeżo-pieczone pyszne chlebki? No właśnie.

Wieczorem wybraliśmy się w pidżamach na mały spacer po Greenpointcie i wstąpiliśmy na słynną Bubble Tea. To taki azjatycki wymyśł na słodką, zimną herbatę, z mlekiem lub owocową, do której wrzuca się "bubbles" (bąbelki) czyli kuleczki z tapioki. Piliśmy to pierwszy raz. Całkiem niezłe, ale nie da się tego wypić za dużo na raz. Poza tym raz w życiu mi wystarczy. Niby dobre, ale już zaliczyłam i więcej nie zamierzam :D


W niedzielę na spokojnie wybraliśmy z listy darmowych muzeów takie w którym nigdy nie byliśmy, wsiedliśmy w metro i się do niego udaliśmy. Padło na American Folk Art Museum. Małą galerię na 66th St, na zachód od Central Parku. Myśleliśmy, że może będą jakieś kolorowe patchworkowe kołdry. Przecież z tego słynie amerykański folklor. Nie-e.

Całość była poświęcona tymczasowej wystawie na temat pośmiertnym portretom dzieci. Głównie obrazy, ale także i zdjęcia. Tak, spędziliśmy godzinę oglądając martwe dzieciaczki. Bardzo "super". Na koniec tego ciekawego doświadczenia, którego wcale się nie spodziewaliśmy, stanęliśmy przed nagrobną tablicą, na której można było coś od siebie napisać kredą (podobno bywała taka moda, że się na nagrobkach ręcznie coś pisało). Akurat podszedł do niej młody chłopak, zmazał to co napisał poprzedni śmiałek i podzielił się swoim przemyśleniem. "Time is only an illusion". Czyli "czas to tylko iluzją". Z tą głęboką myślą, musieliśmy powrócić do świata żywego, kolorowego i pełnego energii Nowego Jorku.
Tak, mam cierpiętniczą minę - właśnie co wyszłam z wystawy o martwych dzieciach. | Mój mąż jest bardzo dumny ze zrobienia tego zdjęcia, że kolory i ogóle, że bez filtrów, a takie super.
Wieczorem leciało Super Bowl. Nasze drugie w życiu. Dla tych co nie wiedzą, to finał ligi futbolu amerykańskiego i jest tu nieoficjalnym świętem narodowym. Poszliśmy do Whole Foods po jakieś zdrowe nachosy i avocado do quacamole, ale avocado było już tak poprzebierane, że zostały prawie same niedojrzałe, więc musieliśmy odpuścić i wybrać po prostu chipsy. Padło na naturalne chipsiki o smaku BBQ, które szczególnie przypadły do gustu Sabie. Od razu do nas przybiegła i próbowała się przepchać do paczki, którą otworzyliśmy.


W poniedziałek spakowaliśmy swoje rzeczy, posprzątaliśmy, ostatni raz nakarmiliśmy koty i przeszliśmy się po dzielnicy. Między innymi poszliśmy oddać książki do biblioteki. Nie nasze, znajomi zostawili z prośbą o oddanie. Kolejne ciekawe doświadczenie: książki się samemu skanowało i zostawiało w specjalnym koszu. Nikt tego nie sprawdzał. Nie żebym podsuwała komuś złe pomysły, ale można by było zeskanować książkę, że się ją niby oddało i wziąć z powrotem bo nikt tego nie pilnował. Wszystko na wszędobylskie w Ameryce zaufanie. I to nam się tutaj podoba, dzięki temu wiele rzeczy jest prostszych i szybszych.

W poniedziałek popołudniu dopchaliśmy się z walizkami i torbami z powrotem do domu. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, jak to mówią. Nawet jak ten dom to małe, stare studio w Nju Dzerzji, a nie mieszkanie w najmodniejszej dzielnicy Nowego Jorku...

#Patricia