Jak już wspominałam w poprzednich
notkach, ostatnio spakowaliśmy kabinówki i pojechaliśmy do Nowego
Jorku na Williamsburg, Brooklyn. Oficjalnie by pilnować dwóch
kotów, naszych znajomych, którzy pojechali na wakacje.
Nieoficjalnie trochę odpocząć od Nju Dzerzji ;)
Koty
jak to koty. Oba ogromne, ale na tym kończą się ich podobieństwa.
Jeden puszysty, biały, zadowolony z siebie, agresywny i siada na
wszystkim co niewolno. Drugi krótkowłosy, czarny, z depresją,
milutki i śpi pod stołem. Czarny, Shadow, uwielbia mojego męża,
ale generalnie jest nieśmiały i ciągle się chowa. Za to biała
Saba... Wszędzie jej pełno i potrafi być wredna. Np, jak wygonisz
ją spod prysznica gdy chcesz się umyć, pójdzie położyć się na
Twoich ubraniach i nie chce z nich potem zejść. To nie jedyne
miejsce na którym lubi zostawiać swoją sierść i ciężką ją
zgonić- lubi też walizki, które akurat chcesz użyć. Jak nie jest
w nastroju na dokuczanie to śpi w pudełku.
Tego
dnia, którego zajechaliśmy na miejsce, akurat padał śnieg.
Byliśmy dopiero wieczorem, nakarmiliśmy koty i poszliśmy na krótki
spacer po okolicy. Empire jak zwykle zadziwił nas swoim pięknem.
Gdy
mąż był w pracy, byłam odwiedzić kolegę T. (SKANDAL). Tego,
który kiedyś zabrał nas na wycieczkę w góry do lasu >klik<.
Rzadko mamy okazje się widzieć jak ciągle jestem w Nju Dzerzji,
więc skorzystałam z okazji. Siedziałam sobie na bujanym fotelu
kilka godzin, obserwowałam jak T. sobie pracuje i po prostu
relaksowałam się bez sprzątania, gotowania, pisania, laptopa...
Błogie lenistwo z herbatą w ręku.
W
czwartek udaliśmy się na randkę, o której pisałam już tutaj:
>klik<. Zaplanowałam ją już duuuużo wcześniej, ale nigdy
nie mieliśmy czasu, a jak raz mieliśmy to akurat tak wiało, że
nie było szans z wytrzymaniem nad rzeką (prom i most). Powtórzę
się... randka była SUPER, a te widoki... mmm! :)
![]() |
Przy okazji zapraszam na swój nowo założony INSTAGRAM (klik). |
W
piątek mojego drogiego męża dopadło przeziębienie. Podobno od
wiatru na promie. Aha. Faktycznie wiało, ale czy aż tak? No nie
wiem. Jestem sceptycznie nastawiona do tej teorii. W każdym razie to
nam nie przeszkodziło w pójściu na mini randkę. Do kawiarni,
którą od dawna chciałam odwiedzić, ale nie było okazji. Bo
umówmy się, żeby kupić małe ciasteczko za $2.5 trzeba mieć specjalną
okazję. Chodziło o słynne macaroons.
Wzięliśmy
sobie na spróbowanie: malinowe, cytrynowe, marakujowe (?)
i butterscotch (takie karmelowe). Do tego dla
mnie blueberry white chocolate muffin (babeczka z
borówkami i białą czekoladą) a dla męża banana nut
chocolate muffin (babeczka czekoladowo bananowa z
orzechami). Mąż wziął sobie kawę, a ja bardzo smaczną herbatę,
którą sobie niechcący wylałam na czapkę i rękawiczki... No
trudno, nie rozmawiajmy o tym, jeszcze mnie to boli.
W
sobotę mąż się wziął za chorowanie. Nic poważnego, po prostu
przeziębienie, ale potrzebował w końcu wypocząć i odetchnąć.
Ja korzystając z tego, że jeszcze jesteśmy w Nowym Jorku,
pojechałam do kolegi T. na certyfikowane szkolenie w zakresie
pieczenia chleba. Kurs trwał parę godzin i się opłacił. Będę
T. dozgonnie wdzięczna, za wiedzę, którą mi przekazał.
Czy
mąż miał coś przeciwko, że "zostawiłam go w chorobie"?
Nie, nie miał :) Wy byście mieli coś przeciwko temu, żeby móc
sobie w spokoju drzemać bez marudzeń żony? Albo temu żeby potem
mieć w domu świeżo-pieczone pyszne chlebki? No właśnie.
Wieczorem
wybraliśmy się w pidżamach na mały spacer po Greenpointcie i
wstąpiliśmy na słynną Bubble Tea. To taki azjatycki wymyśł na
słodką, zimną herbatę, z mlekiem lub owocową, do której wrzuca
się "bubbles" (bąbelki) czyli kuleczki z tapioki. Piliśmy
to pierwszy raz. Całkiem niezłe, ale nie da się tego wypić za
dużo na raz. Poza tym raz w życiu mi wystarczy. Niby dobre, ale już
zaliczyłam i więcej nie zamierzam :D
W
niedzielę
na spokojnie wybraliśmy z listy darmowych muzeów takie w którym
nigdy nie byliśmy, wsiedliśmy w metro i się do niego udaliśmy.
Padło na American Folk Art Museum. Małą galerię na 66th
St, na zachód od Central Parku. Myśleliśmy, że może będą
jakieś kolorowe patchworkowe kołdry. Przecież z tego słynie
amerykański folklor. Nie-e.
Całość
była poświęcona tymczasowej wystawie na temat pośmiertnym
portretom dzieci. Głównie obrazy, ale także i zdjęcia. Tak,
spędziliśmy godzinę oglądając martwe dzieciaczki. Bardzo
"super". Na koniec tego ciekawego doświadczenia, którego
wcale się nie spodziewaliśmy, stanęliśmy przed nagrobną tablicą,
na której można było coś od siebie napisać kredą (podobno
bywała taka moda, że się na nagrobkach ręcznie coś pisało).
Akurat podszedł do niej młody chłopak, zmazał to co napisał
poprzedni śmiałek i podzielił się swoim przemyśleniem. "Time
is only an illusion". Czyli "czas to tylko iluzją".
Z tą głęboką myślą, musieliśmy powrócić do świata żywego,
kolorowego i pełnego energii Nowego Jorku.
![]() |
Tak, mam cierpiętniczą minę - właśnie co wyszłam z wystawy o martwych dzieciach. | Mój mąż jest bardzo dumny ze zrobienia tego zdjęcia, że kolory i ogóle, że bez filtrów, a takie super. |
Wieczorem
leciało Super Bowl. Nasze drugie w życiu. Dla tych co nie wiedzą,
to finał ligi
futbolu amerykańskiego i jest tu nieoficjalnym świętem narodowym.
Poszliśmy
do Whole Foods po jakieś zdrowe nachosy i avocado do quacamole, ale
avocado było już tak poprzebierane, że zostały prawie same
niedojrzałe, więc musieliśmy odpuścić i wybrać po prostu
chipsy. Padło na naturalne chipsiki o smaku BBQ, które szczególnie
przypadły do gustu Sabie. Od razu do nas przybiegła i próbowała
się przepchać do paczki, którą otworzyliśmy.
W
poniedziałek spakowaliśmy swoje rzeczy, posprzątaliśmy, ostatni
raz nakarmiliśmy koty i przeszliśmy się po dzielnicy. Między
innymi poszliśmy oddać książki do biblioteki. Nie nasze, znajomi
zostawili z prośbą o oddanie. Kolejne ciekawe doświadczenie: książki
się samemu skanowało i zostawiało w specjalnym koszu. Nikt tego
nie sprawdzał. Nie żebym podsuwała komuś złe pomysły, ale można
by było zeskanować książkę, że się ją niby oddało i wziąć
z powrotem bo nikt tego nie pilnował. Wszystko na wszędobylskie w
Ameryce zaufanie. I to nam się tutaj podoba, dzięki temu wiele
rzeczy jest prostszych i szybszych.
W
poniedziałek popołudniu dopchaliśmy się z walizkami i torbami
z powrotem do domu. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, jak to
mówią. Nawet jak ten dom to małe, stare studio w Nju Dzerzji, a
nie mieszkanie w najmodniejszej dzielnicy Nowego Jorku...
#Patricia