![]() |
Urodziny bez gości to nie powód by zrezygnować z sukienki. | 2016 |
W ostatni czwartek miałam 25te urodziny... Moje pierwsze tak daleko od rodziny, bez uroczystego obiadu, góry prezentów i innych drobnych rzeczy, do których byłam kiedyś przyzwyczajona. Mąż musiał iść do pracy i byłam przekonana, że szykuje mi się smutny i samotny dzień.
Wiem, że w Stanach bardzo popularnym sposobem obchodzenia urodzin jest spotykanie się ze wszystkimi znajomymi w restauracji lub barze, gdzie goście zamiast prezentów stawiają jubilatowi jedzenie i drinki. Akurat wszyscy z naszej miniaturowej garstki znajomych byli na wakacjach albo zalani pracą więc to odpadało...
DZIEŃ URODZIN
Myliłam się, myśląc, że będzie mi smutno. Dostałam mnóstwo telefonów z Polski i ogrom bardzo personalnych życzeń. Z włączonym Skypem wcale nie czułam się taka sama...
Żeby dodatkowo umilić sobie ten wyjątkowy dzień zaczęłam go od 20 minut ćwiczeń dla dodania energii i płaskiego brzucha do późniejszej kreacji. Na śniadanie zjadłam domowe pierogi ruskie, a potem z nałożoną maseczką na twarz malowałam sobie paznokcie oglądając online nowy odcinek Bachelorette (amerykański show w którym panna, w tym sezonie prześliczna JoJo, wybiera sobie narzeczonego spośród sporej grupki gorących kawalerów- prawdziwe guilty pleasure). Później poszłam spacerkiem po zakupy spożywcze (i jednego zwykłego donuta). Po powrocie gotowałam i robiłam desery, a obie te rzeczy zawsze sprawiają mi przyjemność.
W końcu mój mąż wrócił i dostałam od niego prezenty! Kwiaty, mini szampana, ulubione rajstopy w spreyu Sally Hansen, lakier do paznokci (jakiś nowy wynalazek, który ma się trzymać tak długo jak hybryda), wegańskie białko waniliowe do smoothies, kartkę okolicznościową (w USA są popularne na WSZYSTKIE okazje) i kaskę na fryzjera! A i słodkie świeczki na tort...
Postarał się :) Z jego znikomym czasem wolnym było to na pewno wyzwanie.
Na kolację mieliśmy zupę gulaszową (która wyszła mi wybitnie pyszna), a potem tort z malinami, który może nie był nawet w pierwszej 10tce, tych które do tej pory zrobiłam ale super wyglądał z tymi świeczuszkami. Potem oglądaliśmy film (Wiek Adaline), a w piątek i sobotę po pracy, jedliśmy lody Southern Butter Pecan, które robiłam w urodziny.
MECZ
W niedzielę pojechaliśmy na Williamsburg do baru Berry Park, żeby obejrzeć ze znajomą mecz Euro Polska - Irlandia Północna, który zaczynał się u nas w południe. Jak się okazało na miejscu, bar cały był zapełniony Polakami (byliśmy pół godziny wcześniej i zajęliśmy ostatni wolny stolik), którzy klaskali za każdym razem gdy na jednym z trzech ogromnych ekranów pojawiał się Lewandowski w szatni. Lub jego plecy. Lub ramię. Chociaż kolano. Gdy mecz w końcu się zaczął wszyscy musieliśmy grzecznie wstać i odśpiewać głośno hymn.
Zamiast piwa wzięliśmy sobie brunch. Ja miałam kanapkę Avocado BLT (bekon, pomidor, sałata, cheddar no i awokado) z sałatką za $13, a mąż Grass-Fed Beef Burger (wołowy burger z sałatą, pomidorem, cebulą i ogóraskiem) z frytami za $14. Do picia tylko kranówa- stwierdziliśmy, że za wcześnie na piwo. Odwrotnie do wszystkich innych klientów.
Ah. Poza meczem można było patrzeć na super przystojnego, ponad dwu-metrowego ochroniarza. I jako, że byłam tyłem do największego z telebimów (przodem do jednego z mniejszych), zamiast na mecz patrzyłam na reakcje kibiców.
WENEZUELSKA KNAJPKA
Potem spacerkiem poszliśmy do Caracas Arepa, gdzie usiedliśmy z tyłu na świeżym powietrzu i zamówiliśmy ożywcze, wcale nie takie słodkie lemoniady (limonkowa z syropem trzcinowym i hibiskusowa). O ile mnie pamięć nie myli, kosztowały po $4.
Do jedzonka wzięliśmy sobie arepas: grillowane kukurydziane bułeczki z "wkładem". La De Pernil z wieprzowinką, pomidorem i sosem z mango za $7.50, De Pollo z grillowanym kurczakiem, karmelizowaną cebulką i serem cheddar za $6.50 i wegetariańskie La Del Gato z białym serem, grillowanym bananem zwyczjanym i awokado za $6.75 dla naszej znajomej, której bardzo dziękujemy za to, że nam tą ucztę postawiła!
We wtorek umówiłam się do fryzjera, by skorzystać ze swojego urodzinowego prezentu. Miałam włosy obcinane pierwszy raz od roku (nie licząc lekkiego samo-podcięcia by pozbyć się najgorzej rozdwojonych końcówek).
To była ciężka decyzja, od LAAAAT chodziłam tylko i wyłącznie do mojej jedynej, najulubieńszej fryzjerki, którą zostawiłam w Kielcach. Jednak miałam dość czucia się jak świeża imigrantka, która musi oszczędzać nawet na podcięciu włosów raz na pół roku.
Z nowej fryzury jestem bardzo zadowolona. Polecany przez znajomą fryzjer obciął mnie dokładnie tak jak prosiłam (co wcale nie jest takie oczywiste) - centymetr z dlugości i bardzo mocne pocieniowanie by zabrać połowę z objętości. Byłoby to świetne zakończenie celebracji moich urodzin...
...gdyby nie to, że zakończymy świętowanie dopiero w nadchodzącą niedziele, na kiedy to mój mąż zaplanował jakąś mini wycieczkę - niespodziankę.
#Patricia